Poziom morza wzrasta obecnie o ponad 3 mm rocznie. Jednak są lata, gdy potrafi się on obniżyć. Jak to możliwe, kiedy to się zdarza i co wtedy dzieje się z “brakującą” wodą z oceanu? O tym właśnie jest ten wpis.
Poziom morza mierzymy metodami satelitarnymi od 1992 roku przy pomocy kolejnych satelitów o nazwach TOPEX/Poseidon, Jason-1 i Jason-2. Służą do tego radary umieszczone na sztucznych satelitach (metoda ta to tzw. altimetria). W tym czasie obserwujemy konsekwentny wzrost poziomu morza, średnio o 3,2 mm na rok (Rys. 1).
Jest to więcej niż wynikało z historycznych pomiarów dokonywanych na brzegach mórz, najczęściej w portach (nasze Świnoujście ma jedną z najdłuższych serii czasowych takich pomiarów). Wywoływało to początkowo niepokój o jakość danych satelitarnych jednak analiza danych wykazała, że to pomiary “klasyczne” skoncentrowane głównie w morzach przybrzeżnych półkuli północnej są mało reprezentatywne dla całego oceanu i gdy to uwzględnić wyniki pomiarów obiema metodami zgadzają się bardzo dobrze.

Ten trend rosnący przypisuje się wpływowi globalnego ocieplenia. Trudno zresztą inaczej, gdyż ocieplenie planety podnosi poziom wody na dwa sposoby: poprzez topienie lądolodów i lodowców górskich oraz przez ogrzewanie wody morskiej. Wiem z doświadczenia jako wykładowca, że to drugie może wydawać się wielu osobom zaskakujące. Jednak fizycy wiedzą, że cieplejsza woda ma większą objętość, a pomiary pokazują, że ogrzewanie oceanu odpowiada za mniej więcej połowę wzrostu poziomu morza.
No właśnie, to da się zmierzyć. Na szczęście oba elementy bilansu (ubytek lodu i wzrost temperatury oceanu) są niezależnie mierzone. Pierwszy przy pomocy satelitarnej misji grawimetrycznej GRACE mierzącej masę lodu i wody w różnych rejonach Ziemi metodą pomiaru pola grawitacyjnego (mniejsza masa słabiej przyciąga), o której już pisałem, a drugi przy pomocy 3000 dryfujących sond automatycznych ARGO mierzących temperaturę oceanu do głębokości 2000 metrów (też o nich wspominałem). A co by było gdyby dodać wyniki tych pomiarów? Rysunek 2 pokazuje efekt takiego dodania (czerwona linia) porównany z mierzonym satelitarnie (altymetrycznie) poziomem morza (linia czarna).
Najpierw jednak zastanówmy się, skąd się wziął widoczny na Rysunku 2 spadek poziomu morza o 7 milimetrów w 2011 roku. Te 7 mm to więcej niż “normalny” dwuletni przyrost spowodowany globalnym ociepleniem. Czyżby rok 2011był taki zimny? Nie. Był zimniejszy niż poprzedni 2010, ale nie na tyle, aby uzasadnić taki spadek poziomu morza. Szczególnie, że jeden rok nie wystarczy, aby ogrzać czy ochłodzić oceanu zbyt głęboko. To musi być coś innego.
Zwróćmy uwagę na dłuższą serie czasową z Rysunku 1. Widać, że podobne spadek zdarzyły się i wcześniej. Zdarzały się też lokalne maksima poziomu morza np. w 1998 i 2010 roku. Ale zaraz zaraz, czy te lata nie są znane badaczowi klimatu? Są znane doskonale. Lata 1998 i 2010 to dwa ostatnie zjawiska El Nino (1998 najsilniejsze w zeszłym stuleciu). Natomiast w 2011 roku było inne zjawisko nazwane La Nina.
Przypomnę, że oba te zjawiska, charakteryzujące się odpowiednio ciepłą (El Nino) i zimną (La Nina) anomalią temperatur tropikalnego Pacyfiku są bardzo znane, bo wpływają na klimat dużej części planety, zmieniając nawet zauważalnie globalna temperaturą. Są one częścią cyklu o nieregularnym okresie 2 do 7 lat, zwanego ENSO, obejmującego cyrkulację oceaniczna i atmosferyczna w rejonie Pacyfiku. Temperatura powierzchni Pacyfiku zmienia się w tym cyklu przez obecność lub brak wybijania (upwellingu) zimnych głębinowych wód na Wschodnim Pacyfiku, czyli przy brzegach Ameryki (tak, to nie pomyłka!). Jednak na temperaturę całych tropików, a przez to i Ziemi, ENSO wpływa poprzez zmiany zachmurzenia ponad tropikalnymi oceanami. Ale to już inna historia.
Rysunek 2 pochodzi z artykułu Boening i inni z 2013 roku [1] o pięknym tytule, który przetłumaczę jako “La Nina z 2011 roku: tak silna, że opadły oceany”. Wiadomo już skąd wzięła się pierwsza część tytułu tego wpisu. Nie wyjaśniłem jednak nadal, jaki był mechanizm tego zjawiska. Otóż jego autorzy dodając wpływy zmian masy i temperatury na poziom morza nie mogli nie zaważyć, że za spadek odpowiedzialne jest to pierwsze zjawisko. Z oceanu ubyło wody. Prosty rachunek pokazuje, że ubyła astronomiczna ilość 2.500.000.000.000 ton wody (trzeba znać promień ziemi, wzór na powierzchnie kuli i uwzględnić, że ocean to 70% powierzchni Ziemi – proszę mnie sprawdzić, licząc samemu). Mówiąc bardziej naukowo jest to 2,5 • 1015 kg wody. Jednak w każdej postaci matematycznej jest to masa trudna do wyobrażenia.
Czy te zmiany masy oceanu oznaczają, że w 2011 roku lodowce wolniej topniały? Otóż nie. Zatem w jaki inny sposób może się zmienić masa oceanu? Jest tylko jedna możliwość: zmiany w parowaniu i opadach. Tu uważny czytelnik, nie będący hydrologiem, zapewne zakrzyknie ‘To niemożliwe’. Ja też hydrologiem nie jestem i też mi było trudno w to uwierzyć. Jednak Boening i inni porównali zmiany masy oceanu zmierzone grawimetrycznie ze zmianami masy kontynentów. I tu też uzyskali zgodność (wykresu Wam oszczędzę), a jedynym sposobem zmiany masy kontynentów w tak krótkim czasie jest zmiana ilości wody na nich. A skąd ta woda się weźmie? Oczywiście z opadów.
To, że tropikalne i subtropikalne kontynenty są bardziej suche podczas ciepłego El Nino i mokre podczas chłodnej la Niny, to dobrze znany fakt. Wpływa to nawet na cykl węgla na nich co zauważalnie zmienia ilość CO2 w atmosferze (ale to jeszcze inna historia). Zresztą rok 2011 nie jest tu wyjątkiem. Rysunek 3 to wyrysowana na jednym wykresie temperatura środkowego tropikalnego Pacyfiku (indeks NNO 3.4) i poziom morza (pozbawiony trendu i podzielony przez 10, czyli wyrażony w centymetrach):

Widać, że zmiany temperatury centralnego Pacyfiku wyprzedzają o kilka miesięcy zmiany poziomu morza (czyli masy wody na kontynentach z przeciwnym znakiem). Jest to logiczne, bo przenoszenie takich ilości wody z oceanu na ląd musi trwać. Podobnie jej późniejszy powrót do morza przy pomocy spływu rzekami i zwiększonego parowania nietypowo wilgotnej gleby.
Pozostaje jeszcze pytanie, jakie dokładnie kontynenty zostały wzbogacone wodą w 2011 roku. Na szczęście metody grawimetryczne pozwalają policzyć to dla każdego kontynentu z osobna. jest to temat niedawno opublikowanego drugiego artykułu tych samych autorów, Fasullo i inni 2013 [2]. Z niego pochodzi Rysunek 4:

Widać na nim jak podczas El Nino w 2010 roku maleje masa kontynentów a podczas La Nini 2011 rośnie, by później wrócić do “normy”. Gdzie zmiany są największe. Otóż dużą część zmian globalnego poziomu morza wzięła w omawianych latach na siebie… Australia, najmniejszy kontynent naszej planety. I to dość suchy. jednak ten właśnie fakt i ukształtowanie powierzchni Australii (depresje w centrum kontynentu) powodują, że woda z anomalnie dużych opadów nie jest w stanie za szybko wrócić do oceanu.
Jednak czy rzeczywiście w 2011 roku były w Australii anomalnie duże opady? Ba, to mało powiedziane. Była to jedna z największych powodzi w (co prawda krótkiej) historii tego kraju. Największe opady były w stanie Queensland na wschodzie. Jeśli kto ciekaw szczegółów oto jej opis wg. anglojęzycznej Wikipedii. Zginęło 38 ludzi, a straty wynosiły ponad 2 mld dolarów australijskich. Oto, pierwszy zresztą z brzegu, obrazek z tej powodzi:
Jaki z tego morał? Nauka o klimacie to nie etyka (i całe szczęście), więc o morały trudno. Jednak o jeden się pokuszę. Niektórzy mieli nadzieję, że spadek poziomu morza w 2011 roku wróży spowolnienie lub nawet zatrzymanie jego wzrostu. Niestety, nie dość, że poziom morza nie tylko wrócił do swego poprzedniego tempa wzrostu, ale nawet je ostatnio przewyższył (patrz Rys. 1), mimo że nie ma teraz El Nino. Po prostu woda z powodzi australijskich (i innych) wróciła do oceanu, a lodowce topią się coraz szybciej. I coraz szybciej nagrzewa się ocean. Ale to też inna historia. A dokładniej dwie.
Przypisy:
[1] Boening, C., J. K. Willis, F. W. Landerer, R. S. Nerem, and J. Fasullo (2012). La Niña: So strong, the oceans fell Geophysical Research Letters, 39 DOI: 10.1029/2012GL053055
[2] Fasullo, J. T., C. Boening, F. W. Landerer, and R. S. Nerem (2013). Australia’s unique influence on global sea level in 2010–2011 Geophysical Research Letters, 40 DOI: 10.1002/grl.50834
Hits: 204
“Widać na nim jak podczas El Nino w 3010 roku maleje masa ”
Autor chyba trochę się zapędził 🙂
Czegoś tu nie rozumiem. Na przysłowiowy chłopski rozum to cieplejszy ocean powinien intensywniej parować, więc większych opadów spodziewał bym się podczas El Nino. Dlaczego dzieje się odwrotnie?
PS: nareszcie nowa notka 🙂
Może dlatego, że opad musi jeszcze występować głównie na jakimś lądzie – tj. parowanie zachodzi z oceanu, a opad nad kontynentem.
Muszę kiedyś zrobić porządny wpis o El Nino i La Nini. Bo tu są dwie kwestie.
Po pierwsze jak jest cieplej na lądzie to jest większe parowanie. Może to przeważyć niewielki wzrost opadów i zrobi się bardziej sucho. Tak się stało zeszłego lata w Małopolsce (parę tygodni upałów spowodowało susze hydrologiczna mimo zwiększonych opadów konwekcyjnych). I tak się dzieje na większości ciepłych kontynentów podczas El Nino.
Ale to nie tłumaczy fenomenu Australii w 2011 roku. Bo jest jeszcze druga sprawa, która właśnie wymaga dłuższego opisania. Po prostu podczas El Nino najcieplejsza część oceanu światowego to centrum Pacyfiku a podczas La Ninii okolice Indonezji i Filipin. Powoduje to, że gdzie indziej pada i gdzie indziej jest sucho podczas każdej fazy ENSO. Akurat w Australii mokro jest podczas a Nini a np. w Kalifornii podczas El Nino.
A błędny rok już poprawiam. Dzięki.
Ale świetny blog!
Myślę, że za opisane tu zjawiska w obu przypadkach w całości odpowiada ElNino. To prosta sekwencja zdarzeń: cieplejszy ocean – większe parowanie (najchętniej parują przecież cząsteczki wody najcieplejsze, a więc akumulujące najwięcej energii, którą oddają w atmosferze (stąd najcieplejsze lata 1998 i 2010) co dalej nakręca parowanie z wód oceanicznych i kontynentów, więc poziom wszechmorza opada i zmniejsza się masa oceanów i o tylezwiększa sie masa wody zgromadzonej w atmosferze. Nadchodzi LaNina bo kiedyś przecież przyjść musi i schładza lekko atmosferę wiec nagromadzona nadwyżka pary gdzieś się musi wykroplić i opaść. Pytanie czy zawsze nad Australią? Myślę, że będzie to powtarzająca się sekwencja zdarzeń. Czy się mylę?
Musi gdzieś się skroplić i opaść, ale nie koniecznie w Australii i nie koniecznie aż tak dużo. Tu wchodzą w grę inne czynniki, na przykład faza Dipola Oceanu Indyjskiego. W momencie tych powodzi australijskich z przełomu 2010/11 IOD akurat zmieniał znak z silnie ujemnej na dodatnią. Jak jego znak wpływa na miejsca gdzie silnie pada widać na tej stronie:
http://www.jamstec.go.jp/frsgc/research/d1/iod/e/iod/about_iod.html
Same dane o IOD są tu:
http://www.jamstec.go.jp/frcgc/research/d1/iod/DATA/dmi_HadISST_jan1958-dec2012.txt
I wszystko jasne…
Dla mnie jeszcze aspekt tej notki jest ciekawy, niestety chyba próżno szukać wiarygodnych danych na ten temat. Jeżeli mamy do czynienia z topnieniem lodowców, zmianami masy kontynentów na skutek parowania wód i powodzi, oraz przenoszeniem tych mas w inne rejony planety to zmienia się rozkład obciążeń na płyty tektoniczne, a także zmienia się moment bezwładności planety. Pozostawmy może na boku jaki jest wpływ na prędkość ruchu obrotowego Ziemi a zastanówmy się czy zmiana obciążeń jakie oddziaływują na płyty tektoniczne Ziemi mogą powodować większą aktywność sejsmiczną i wulkaniczną (mającą oczywiście wpływ na klimat). Każdy inżynier budownictwa i mechaniki wie przecież, że jeżeli w odpowiedni sposób przyłożyć lub zdjąć nawet niewielkie obciążenie w określonych miejscach, może to powodować w skrajnych przypadkach znaczące zmiany naprężeń w całym układzie. Czy są jakieś dane na ten temat?
Są akurat dane jak zmiany cyrkulacji (zarówno oceanicznej jak i atmosferycznej) wpływają na długość doby. Natomiast jak wpływa na płyty tektoniczne nie widziałem. I podejrzewam, że w skali czasu istotnej dla płyt tektonicznych te zmiany uśredniają się do zera. Natomiast widzę np. w Nature Geoscience coraz więcej artykułów o wpływie ciężaru wód powierzchniowych na trzęsienia ziemi. Np. napełnianie i opróżnianie zbiorników wodnych albo właśnie powodzie jako czynnik wywołujący (czy też raczej przyśpieszający) wystąpienie trzęsienia ziemi. Ale trzęsienia ziemi a ruchy płyt tektonicznych to zupełnie inne skale przestrzenne i czasowe.
Zatrudnic Polskich ekonomistow ,wszystko potrafią.
Mam do Pana pytanie .Jeżeli jest cieplej to i ciśnienie wzrasta ,czy to ciśnienie może powodować wzrost trzęsien ziemi .
Sorry za opóźnienie w odpowiedzi ale nie wiedziałem czy to poważne pytanie.
Ciśnienie atmosferyczne zależy od masy powietrza, nie jego temperatury. Tak, ja też raz się w tej kwestii pomyliłem (gaz doskonały w naczyniu o stałej objętości jest dzięki edukacji szkolnej modelem atmosfery silnie wrytym w mózg, a zupełnie błędnym). Ciśnienie atmosferyczne to ciężar słupa powietrza podzielony przez jego przekrój. Czyli średnie ciśnienie na całej Ziemi równe jest masie całej atmosfery razy przyspieszenie ziemskie g podzielonej przez powierzchnię naszej planety (nie dokładnie bo zaniedbaliśmy siłę odśrodkową związaną z obrotem Ziemi, ale to niezłe przybliżenie – można to skorygować biorąc nieco mniejszą niż dla naszych szerokości “średnią” wartość g wynoszącą 9.807 m s-2).
Pytanie jak najbardziej było poważne było ,dzięki za odp.
W Faktach był pokazany tajfun szalejący na Filipinach. W reportarzu padło stwierdzenie, że: “był to najpotężniejszy tajfun w historii obserwacji i otarł się o hiperkan”. O hiperkanie dowiedziałem się po raz pierwszy na ZNR i że jest to teoretyczny twór gdy się ociepli. Czy faktycznie ten tajfun był tak potężny? czy faktycznie otarł się o hiperkan? Czy może media….pjechały?
Pojechali. Warto przeczytać angielskojęzyczną wersję artykułu w Wikipedii http://en.wikipedia.org/wiki/Hypercane bo polska jest niestety pełna bzdur.
Hiperkan (ang. hypercane) to pomysł Kerry’ego Emanuela, jednego z najwybitniejszych badaczy huraganów. Sądzi on, że mogły one się zdarzać w przeszłości, na przykład po wielkich podwodnych wybuchach wulkanów albo uderzeniach dużych asteroidów. gdy powierzchnia oceanu ma temperaturę około 50 C. Mogłyby powstać wtedy huragany sięgające wyższej stratosfery (do 35 km) o prędkości wiatru 800 km/h. W centrum ciśnienie spadłoby do 0,3 atmosfery (nieco mniej niż na szczytach Himalajów!). O dziwo miałyby średnicę znacznie mniejszą niż dzisiejsze huragany, poniżej 20 km. Czyli byłby wyższe niż grubsze. Czyli pewnie dałoby się przed czymś takim uciec. A uciekać by na pewno było trzeba bo bez tlenu w butli pewnie by się go nie przeżyło nawet w podziemnym schronie (chyba że byłby hermetyczny). Z drugiej strony jak tu uciekać gdy bez klimatyzacji nie przeżyłoby się 50 C przy względnej wilgotności 75% (warunki postania hiperkanu jakie postuluje Emanuel).
Skąd to wiem? Z tego artykułu na ten temat opublikowanego w zeszłym roku:
http://onlinelibrary.wiley.com/doi/10.1029/95JD01368/abstract
Huragan na Filipinach być może był największy w tym roku, może w ogóle w historii (poczekałbym tu jednak na konkretne dane). Jednak na pewno nie był to żaden hiperakan.
To nawet logiczne co napisałeś, pewnie miałoby tu miejsce zjawisko rotującego łyżwiarze, który by szybciej wirować składa ramiona na tułowiu. Tak i tutaj mniejsza średnica=większa prędkość. Jest już późno, ale z tego co pamiętam z artykułu na ZNR do powstania hiperkanu wcale nie potrzeba aż tak skrajnie wysokiej temperatury powierzchni oceanu, tam chyba pisali o 35oC a to już jak najbardziej jest w zasięgu. Jednak tak jak podejrzewałem:) media pojechały. Dzięki!
ZNR. Musiałem użyć Google’a aby to rozszyfrować: Ziemia na Rozdrożu. Nawet znalazłem artykuł, który czytałeś: http://ziemianarozdrozu.pl/encyklopedia/92/wzrost-mocy-huraganow
Jednak chyba źle zapamiętałeś. Tam kluczowe zdanie brzmiało “Przypuszcza się, że hiperkany mogą formować się przy temperaturach wody przekraczających 40 – 50°C, co przy dzisiejszych rekordach temperatury wody na poziomie 35°C wydaje się niemożliwe. “. Czyli 35 °C to ma być współczesne maksimum (dla otwartego oceanu moim zdaniem przesadzili o jakieś 1,5 stopnia – takie temperatury jak 35 °C może zdarzają się w płytkich wodach przybrzeżnych w rejonach o małej wilgotności z zatem i zachmurzeniu czyli nie tm gdzie powstają huragany) a temperatura powstawania hiperkanów to “40 do 50 C”. Tu też przesadzili w dół o jakieś pięć stopni bo przecież ich źródłem musi być ten sam artykuł Emanuela i kolegów, którzy pisali:
“The experiments suggest that sea surface temperatures of greater than about 45 °C occurring on scales greater than about 50 km may be capable of supporting hypercane“
Dodam, że nawet te 35°C jakie się czasem widzi w danych satelitarnych temperatury powierzchni morza np. koło Arabii Saudyjskiej to ze względu na rodzaj pomiaru temperatura “naskórkowa” (kilku pierwszych mikrometrów wody). Ona w dzień może być prawie dwa stopnie wyższa niż wód leżących głębiej. Dyskusja tych spraw jest na tej stronie:
https://www.ghrsst.org/ghrsst-science/sst-definitions/
Natomiast huragan żywi się temperaturą co najmniej parudziesięciu wierzchnich metrów wody co sprawia, że lepszą miarą w tym wypadku jest temperatura nazywana w powyższym dokumencie “surface temperature at depth”, czyli mierzona termometrami spuszczanymi ze statków oceanograficznych albo umieszczonymi na bojach czy dryfterach w pierwszych kilku metrach wody. A ta może być w dzień (kiedy ma dobowe maksimum) niższa mniej więcej o te 1,5 C, które wspomniałem. To powszechnie znany problem zdalnego badania temperatury morza, występujący nawet na chłodnym Bałtyku.
Tak przeczytałem artykuł jeszcze raz, niestety faktycznie źle zapamiętałem. ZNR twierdzi, że hiperkany możliwe będą w przypadku destabilizacji pokładów metamu….a to, nie jest chyba takie nieprawdopodobne. Wkażdym razie jeszcze raz dzięki
piszesz:
‘Prosty rachunek pokazuje, że ubyła astronomiczna ilość 2.500.000.000.000 ton wody’
czyli… 2,5 tys km^3. Dużo.
Jeśli jednak porównać tę wartość z ilością wód głębinowych wydobywanych przez USA (dane z 2005r) rocznie, czyli 111,6 km^3,
to czy jest to tak dużo ? To tylko 22,4 raza więcej niż rocznie USA wprowadzają wód gruntowych do obiegu…
pozdrówka
Tomasz
ps.:
pochodzenie danych zamieściłem tu: http://meteomodel.pl/BLOG/?p=6757&cpage=1#comment-15768
Jest tylko jeden problem. Te dane to nie jest wartość netto. Wody deszczowe przesiąkają pod ziemię i uzupełniają zasoby wód gruntowych. Gdzieniegdzie nie przesiąkają bo za sucho albo po drodze są warstwy nieprzepuszczalne i dlatego ubywa zapasów wód podziemnych ale nie można przyjąć, że ten ubytek netto to 100% wody wypompowywanej.
Popatrzmy do źródeł. Ta sama organizacja, którą cytujesz szacuje ubytek wód gruntowych w USA na 25 km2 rocznie:
http://pubs.usgs.gov/sir/2013/5079/
A to stanowi tylko 7 * 10-5 m przyrostu poziomu wody rocznie. Inaczej mówiąc 0,07 mm wzrostu poziomu morza rocznie (2% całości). Nie bez znaczenia ale na pewno nie główny powód jeśli uwzględnić, że suche zachodnie USA są jednym z głównych miejsc gdzie tracimy wody gruntowe. Według tego press release AGU
http://blogs.agu.org/geospace/2010/09/23/dangerous-dependence-on-virtual-water-deepens/
całkowity globalny ubytek wód gruntowych na świecie (co prawda w dłuższym okresie czasu) jest “tylko” 5 do 11 razy to co netto traci USA. A to ciągle tylko 5 do 20% wzrostu poziomu morza.
Nie chcę wyolbrzymiać problemu wprowadzania wody, również tej składowanej przez milony lat w zasobach gruntowych, do obiegu. Również nie chcę pomniejszać zjawiska topnienia lodowców.
Irytuje mnie jednak zupełne pomijanie olbrzymich ilości wód gruntowych wprowadzanych do obiegu, i to nie tylko przez media, ale i ludzi nauki. Dookoła słychać o magii ocieplenia klimatu, oraz jego tragicznych skutkach. Oddajmy jednak sprawiedliwość szerszemu spojrzeniu na działalność człowieka na niekorzyść Ziemi.
Wydobycie wód gruntowych na świecie rośnie szybciej niż liniowo…
NIestety nie mogę znaleźć danych z ostatnich lat, a jestem bardzo ciekaw o ile wrosło zużycie wód gruntowych od 2005 roku.
Dlaczego uważasz, że tego nie badano? Czytałeś chociaż kawałek ostatniego raportu IPCC na ten temat? Tam (na stronach 13-20 i 13-21) jest streszczenie opublikowanej literatury. Nawiasem mówiąc IPCC w budżecie wody (tamże oraz na str 13-45) uwzględniła średnią między ocenami z artykułów Konikow (2011) oraz Wada et al. (2012) czyli 0,40 ± 0,11 mm/rok.
A czy zwiększyło się w ostatnich latach? Nie wiem, ale możliwe, że się zmniejszyło. Po prostu tam gdzie najbardziej pompujemy z nieodnawialnych złóż tam najszybciej spada poziom wód gruntowych i/albo występuje ich zasolenie. A to w naturalny sposób uniemożliwia dalsza eksploatację w tym samym tempie co poprzednio. I piszę to w pełni świadom, że IPCC przyjęła że ubytek wód gruntowych przyśpiesza (Tabela 13.1). Trzeba jednak pamiętać, że “land water storage” to różnica między wyczerpywaniem wód podziemnych, a budową tam (sztucznych zbiorników wodnych) na powierzchni. Możliwe, ze całe to zwiększenie spowodowane jest tym, że bogaty świat przestał już praktycznie budować nowe tamy (a nawet zaczął demontować co niektóre stare).
Jednak w streszczeniu dla decydentów, w podpunkcie B.4 Sea Level:
“and land water storage (0.38 [0.26 to 0.49] mm yr–1). The sum of these contributions is 2.8 [2.3 to 3.4] mm yr–1”
to wszystko, co daje się wyczytać na temat.
Nie za bogato w treści, przyznasz? 🙂
Streszczenie dla decydentów to nie obrażając nikogo… streszczenie dla decydentów. Naukowiec szuka informacji w pełnym raporcie bo on po to jest pisany.
🙂
…ale niestety to decydenci decydują, a inni, którzy z pewnością też nie sięgną po pełny raport, dziennikarze znaczy, kształtują opinię społeczną.
Jak dla mnie, prawie 15% udziału, to spory udział. Z pewnością zasługuje na zastanowienie się również nad tym problemem. Głośne zastanowienie.
Chyba nie sugerujesz, że decydenci (czy dziennikarze) będą czytali 2000+ stron pełnego raportu? Streszczenie jest po to aby w ogóle coś przeczytali (daj Bóg).
Czytałem artykuły, które szacowały ten ubytek wód gruntowych obecnie i w przyszłości. Mam na myśli na przykład te:
Wada, Y., L. P. H. van Beek, C. M. van Kempen, J. W. T. M. Reckman, S. Vasak, and M. F. P. Bierkens (2010), Global depletion of groundwater resources, Geophys. Res. Lett., 37, L20402, http://dx.doi.org/10.1029/2010GL044571
Wada, Y., L. P. H. van Beek, F.C.Sperna Weiland, B.F.Chao,Y.-H. Wu,and M.F.P.Bierkens (2012), Past and future contribution of global groundwater depletion to sea-level rise, Geophys. Res. Lett., 39, L09402, http://dx.doi.org/10.1029/2012GL051230
Po przeczytaniu widzę, że to wysiłek zacny ale niepewności są strasznie duże. Stąd rozbieżności między szacunkami Wady i kolegów oraz innych autorów. Jednak przy okazji nasunęły mi się dwa pytania:
Dlaczego niektórzy wierzą w model oparty na marnych danych (część krajów nie podaje statystyk zużycia wód gruntowych lub podaje mało wiarygodne), a nie wierzą w inne oparte o znacznie lepsze podstawy? Czy może dlatego, że wyniki tych pierwszych im pasują a drugich nie?
To pierwsze ale mam jeszcze jedno. Dlaczego niektórzy chętnie uwierzą, że jesteśmy w stanie podnieść poziom morza pompując wodę ze studni, a jednocześnie nie przyjmują do wiadomości, że jesteśmy w stanie wpływać na klimat poprzez zmianę koncentracji gazów cieplarnianych przy pomocy naszego przemysłu?
Coś dopadło blog Pdjakowa. Strona zamknięta ze względu na “brak wpłaty na przedłużenie terminu ważności konta, bądź ze względu na złamanie regulaminu”. Mam nadzieję, że pisanie o meteorologii nie narusza jeszcze żadnych regulaminów 😉
A ja zmieniłem nieco wygląd blogu bo poprzedni mi się już opatrzył 😉
Ten, kontrastowy image, jest całkiem spoko 🙂
aaa… PDjaków coś jak gdyby zapomniał o rachunkach… 😉
z przedświątecznymi
pozdrowieniami 🙂
Tomasz
Jak by chcieli to można by zrobić na saharze wielkie oazy. Wodę z oceanu odsalać i wysyłać rurociągami w głąb lądu, wylewać jeziora, osobno na pola uprawne by ratować tam głodujących, osobno na przyrodę, gdzie w tym trudnym środowisku każda nawet mała sadzawka jest na wagę złota. Do tego duży kawał sahary obsiać bateriami słonecznymi i wiatrakami i była by nowoczesna afryka
To nie jest takie proste. Odsalanie wody morskiej w takich ilościach wymaga olbrzymiej ilości energii. Tam oczywiście jest jej źródło, o którym wspominasz: energia słoneczna. Jednak wykorzystanie jej nie jest tanie i wymaga gigantycznych inwestycji w jednym z mniej stabilnych politycznie miejsc świata. Czyli jest to wykonalne ale dość nieprawdopodobne w dającym się przewidzieć horyzoncie czasowym.
Natomiast ciekawe mogłyby być skutki klimatyczne takich zmian dla rejonów sąsiednich, np. Morza Śródziemnego. Mam na myśli, że potencjalnie mogłyby być nawet korzystne, co jest rzadkością przy projektach inżynierskich w tej skali (porównaj skutki nawadniania Azji Środkowej).
The Royal Society opublikowało dziś informacje o globalnym ociepleniu w 20 pytaniach i odpowiedziach:
http://royalsociety.org/policy/projects/climate-evidence-causes/
Gorąco polecam!
Wiadomość o El Nino (którą wstawiłem też na blog Piotra Djakowa). Anomalia temperatury obszaru NINO3.4 używana do prognozowania El Nino osiągnęła w zeszłym tygodniu +1.0 C. To najwyższa wartość od… El Nino 2010 roku.
Ściągnąłem nawet dwa artykuły o definicji El Nino [1,2] i tak jak przypuszczałem jest ich wiele. NOAA używa w dodatku inną do danych historycznych a inną do ogłaszania bieżącego El Nino. No bo jak się wybrało definicję obejmującą 5 kolejnych miesięcy to ma się gwarantowane, ze się go ogłosi dwa miesiące później niż inni. Dlatego NOAA do aktualnych stosuje definicję WMO (3 miesiące z rzędu z średnią anomalią co najmniej +0.5 C w rejonie NINO3.4) zamiast własnej (z 5-ma miesiącami).
A jak jest teraz? Na razie mamy dopiero siedem tygodni pod rząd z anomalią co najmniej +0.5. Jednak jeśli dobrze rozumiem definicję WMO to te trzy miesiące należy uśredniać łącznie, a wtedy mamy już El Nino. Definicja jest w tej wiadomości ze stron NOAA z 2003 roku:
http://www.noaanews.noaa.gov/stories/s2095.htm
A oto 12 ostatnich anomalii tygodniowych obszaru NINO3.4:
10SEP2014 0.5
17SEP2014 0.5
24SEP2014 0.4
01OCT2014 0.3
08OCT2014 0.4
15OCT2014 0.5
22OCT2014 0.5
29OCT2014 0.6
05NOV2014 0.8
12NOV2014 0.8
19NOV2014 0.9
26NOV2014 1.0
[1] Trenberth K. E. (1997), The definition of El Nino, BAMS, 78 (12), 2771-2777
[2] Larkin, N. K., and D. E. Harrison (2005), On the
definition of El Nino and associated seasonal average U.S. weather anomalies, Geophys. Res. Lett. , 32, L13705, doi:10.1029/2005GL022738
Właśnie skończyło się największe El Nino od 1998 roku (jeśli nie w ogóle – zależy jak liczyć: z uwzględnieniem rosnącego tła temperatur powierzchni oceanu, czy bez). Indeks ENSO3.4 był w zeszłym roku pierwszy raz ujemny po ponad 1,5 roku El Nino.